Strona Główna Fahrenheit 451
rozmowy o książkach, muzyce, filmie i... wszystkim innym

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat

Poprzedni temat «» Następny temat
Przesunięty przez: jacek
2007-01-20, 16:14
Błękitny Motyl
Autor Wiadomość
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-06, 09:18   Błękitny Motyl

Opowiadanko... Cóż, sorcia za składnię, ale tak mi się zaczeło pisac, to i tak musiałam skończyć... może ne jest doskonałe, ale bardzo je lubię a czytelnicy cenią postac głównego bohatera (no dobra, cztelniczki). Tekst jest po korekcie, więc ne powinno być błędów, ale jak ktoś jakieś zauwaz - błabym wdzięczna za wytknięcie.
To, że Wolny Rynek jest pedofilem, to całkowity przypadek!! „Imię” nie ma nic wspólnego ze skłonnościami!!!! Zaklinam się na wszystkie świętości!!!

Pistoleciki Motyla to (żeby nie było, że głupoty o broni wypisuję – mają, niech się cieszą! I tylko mi się który spróbuje doczepić!): :p

AMT Hardballer Longslide
Kaliber 11,43 mm,
Nabój .45 ACP
Mechanizm spustowy bez samonapinania
Pojemność magazynka 7 nabojów
Ryglowanie – przekoszenie lufy
Masa 1900 g (a Motylek taki jest chudziutki :> )
Długość 266 mm
Długość lufy 177 mm
Ogranicznik ruchu spustu regulowany
Celownik regulowany tylni, muszka stała
Długość linii celowniczej 220 mm
Bezpieczniki nastawne skrzydełkowy z lewej strony szkieletu
Bezpieczniki wewnętrzne: ząb zabezpieczający, wskaźnik załadowania

Joanna Askutja [OGLAŚ]


Anarchistom.
Żeby nie zapomnieli,
że nie warto sprzedawać
Wolności za złoto.


Błękitny Motyl


Zrobili z ciebie zwierzę. Byłeś malutki, chudziutki, z tego niedojadania, z tej głodówki wieloletniej. Wyhodowałeś sobie szpony, jakoś musiałeś przecież przetrwać. Byłeś cały taki skulony w sobie, zwarty, zawsze gotowy do skoku. Nie było cię dużo – kości, skóra, mięśnie, cały ty.
Udało ci się zostać dżi, więc nie było aż tak źle. Miałeś włosy długie, błękitne. Pazury miałeś czarne. Szefowa cię lubiła. Miała delikatne usta i czułe dłonie. Była dorosła, ale nie zdradziła. Zjednoczyła was, próbowała zorganizować, stawiała opór. No i lubiła cię. Głaskała, drapała za uchem. Lubiła cię. A ty lubiłeś ją. Byłeś jej zwierzątkiem, tylko jej. Czasami skapnęło ci więcej jedzenia. Szefowa była dla ciebie dobra. Nie biła po twarzy i rękach.
Chodziłeś po ścianach jak pająk, skakałeś po dachach, jak kot. Byłeś sprytny jak wąż. Miałeś oczy błyszczące po każdym udanym skoku. Usta duże, pełne. Gdyby nie włosy i pazury byłbyś uosobieniem niewinności. Ale one dodawały ci drapieżnego uroku, tego subtelnego powabu Zła. To właśnie to podobało się Szefowej.
Zabijałeś najlepiej. Kradłeś najlepiej. Najlepiej uwodziłeś. Uwiodłeś Szefową. A ona uwiodła ciebie, choć o tym nie wiedziałeś. Nawet kląłeś najlepiej, każde przekleństwo wypowiedziane twoim głosem, wysokim, zachrypniętym brzmiało trzy razy wulgarnej i dziesięć razy bardziej było podniecające.
Byłeś lolitką wśród chłopców i dobrze ci to szło. Miałeś na każde skinienie wszystkich starszych chłopaków, choć nie spałeś z ani jednym. Byłeś potworem w skórze dziewicy. Wyglądałeś jak anioł, a diabła miałeś w sercu. A najstraszliwsze było to, że nie dostrzegałeś różnicy, byłeś jednym i drugim jednocześnie, jak bóg, jak absolut, jak czasoprzestrzeń.
Ale nawet ciebie dorwali, cóż mogłeś poradzić swoimi pazurami przeciw ich broni. Zabiłeś kilku, a jakże, tylko, że ich było kilkudziesięciu. Dorwali. Wyprali mózg. Zamrozili. To tak bolało, bili po twarzy i rękach. Szefowa nigdy nie biła po twarzy i rękach. Ceniła je, ceniła ciebie, dla nich byłeś tylko okazem godnym co najwyżej w klatce zamknięcia.
A potem się obudziłeś. I spojrzałeś na ręce i to nie były twoje ręce. I spojrzałeś na włosy i to nie były twoje włosy. Już nie byłeś Błękitnym Motylem, tylko kimś, czymś innym się stałeś.
Jakaś kobieta, dorosła, struchlałeś, przysiadła przy tobie na skraju miękkiego łóżka. Pogłaskała cię po policzku, ale nie miała takich czułych dłoni, jak Szefowa.
- Widzę, że się obudziłeś – powiedziała do ciebie. – Nic się nie martw, teraz mama musi wyjść do pracy, ale niedługo wrócę.
Czułeś, że ona kłamie. Bo nie miałeś matki, nie miałeś ojca. Twoją matką była Ulica, a ojcem Głód. Kobieta zostawiła cię samego – chciałeś znaleźć lustro zobaczyć, czym się stałeś. Nie byłeś jednak wstanie stanąć, przewróciłeś się na podłogę. Zabolało, ale ból to było przynajmniej coś, co znałeś, twój towarzysz nieodłączny, bliźniak syjamski. Jakimś cudem się podniosłeś, ale zniknęła gdzieś potęga mięśni, ta siła nadludzka, która pozwalała jednym ciosem zabijać.
Przy ścianie i szafkach, o ten stolik z blatem szklanym, przeszedłeś do korytarza. Niebotyczny to wysiłek, obok lustra gotyckim łukiem zamkniętego oparłeś nieswoją dłoń. Podniosłeś wzrok. I to nie ty patrzyłeś z lustra. Przestraszony targnąłeś się w tył, oparty o przeciwległą ścianę dyszałeś ciężko, truchlejąc przed lustrzanym wizerunkiem.
Spoglądał na ciebie wychudzony nastolatek, wyglądał na wycieńczonego długą chorobą, skąd u ciebie takie pojęcia, choroby były krótkie, umieraliście na nie szybko, jak nie to głodu, dobijaliście też czasami, jak szans nie było. Ledwo się trzymał na nogach, tamten chłopak, ubrany w jakąś piżamę, skąd u ciebie takie słowa, nie znasz ich nie rozumiesz, nie są twoje, obce, obce, jak dłonie, do walki niezdatne.
Podszedł do ciebie mężczyzna, w głowie ci się kręciło, nie zauważyłeś. Powiedział, że powinieneś się położyć, w twoim stanie niekontrolowane spacery mogą być groźne dla zdrowia. Uśmiechnąłeś się najmilej, jak mogłeś, poczułeś jego ręce na sobie. Ale przypomniałeś sobie, co mówił Firu – nie oddawaj się dorosłym mężczyznom, jeśli naprawdę nie musisz, to strasznie boli. Cofnąłeś się pół kroku, wciąż z tym słodkim uśmiechem na nie swoich wargach. Miało wyjść pięknie wyszło kijowo, bo osłabiony potknąłeś się o chodnik. Złapał cię, wziął na ręce. Zastanawiałeś się, czy znieść ból, czy krzyczeć w nadziei, że ktoś pomoże. Ale on położył cię tylko do lóżka, przykrył kołdrą. Pogładził po włosach i powiedział, żebyś spał, a jeść dadzą ci później.
Gdy wyszedł pogrążyłeś się w rozmyślaniach nad Firu. Pierwsze, co przyszło ci do głowy, gdy go zobaczyłeś to, to, że jest brzydki. Bo Firu był brzydki, a na ulicy niemal zawsze oznaczało to śmierć. Firu miał w swym nieszczęściu to szczęście, że udało mu się zyskać renomę wśród bogaczy z Drugiej Strony. A oni byli dorośli, a Firu mówił, że to boli. Firu cię kochał, a ty potrafiłeś to wykorzystać. Lubiłeś go, ale nigdy byś mu się nie oddał. On to zrozumiał, a czym to sobie tłumaczył już cię nie obchodziło. Firu ci pomagał, czasami podkradał dla ciebie kosmetyki żon swoich klientów. Był brzydki, ale chyba jedyny niewychudzony na Ulicy.
Później, jak się zaczęło robić źle, Firu przemycał różne rzeczy i przenosił informacje. Był w tym dobry, bo przez swoja brzydotę nie przyciągał uwagi, twoja piękna twarz na pewno zapadłaby wielu w pamięć. Po Drugiej Stronie Firu był królem, w Dzielnicy rządziłeś ty. Firu często opowiadał ci o Drugiej Stronie, o tym jak tam się żyje. Że tam handel swoim ciałem jest zabroniony, a nawet jeśli, to robią to tylko dorosłe kobiety.
Interesował cię ten świat, niektóre rzeczy były nawet fascynujące, ale bałeś się go. Wiedziałeś, że nie potrafiłbyś w nim przeżyć. Był dziwny i złowrogi, umiejętności zdobyte na Ulicy na niewiele by ci się przydały. Świat nakazów i zakazów, ograniczeń w ogóle ci nie znanych. Miejsca, gdzie spraw nie załatwia się siłą, a słodki uśmiech nie pomaga.
A teraz najwyraźniej się w nim znalazłeś. I jakimś cudem znałeś obce słowa. Potrafiłeś nazwać wszystkie sprzęty w pokoju, choć większość widziałeś po raz pierwszy w życiu, a o niektórych nawet nie słyszałeś.
***
- To twój najgłupszy pomysł. Pocoś go tu sprowadzała?
- Musimy dać innym przykład, udowodnić, że to dzieci, jak wszystkie inne, że zasługują na normalny dom.
- Aha, dzieci, jak wszystkie inne! Wiesz, jak go dzisiaj znalazłem? Gapił się w lustro, jakby ducha zobaczył, a potem tak się do mnie dziwnie uśmiechnął, że naprawdę nie wiedziałem, co robić!
- Zrozum, to zwykły szok, wyrwaliśmy mu półtora roku z życiorysu, może być nieco zdezorientowany.
- Nieco? Żył jak zwierzę i nadal zwierzęciem pozostał, te twoje niezwykle humanitarne programy nic nie zmienią.
- A właśnie, że zmienią i on będzie na to dowodem!
- Ty naprawdę w to wierzysz?! A wiesz chociaż kim był ten dzieciak, zanim go zamroziliście?
- Nie, a co to ma do rzeczy?, wzięłam akurat jego, bo wydał mi się milusi…
- Milusi?! To Błękitny Motyl, pan i władca tego siedliszcza obrzydliwości! Zazwyczaj oni mają jakieś normalne imiona, a on nie, to był po prostu Błękitny Motyl. Nie ma chyba na świecie kogoś, kto zabił więcej ludzi.
- Widzisz? Sam używasz czasu przeszłego. On już taki nie jest, nic nie pamięta ze swojej przeszłości. Nie pamięta Dzielnicy. Teraz tylko od nas zależy, czy zdobędzie szczęśliwe wspomnienia. Będziemy mu matką i ojcem.
- Ty, ty mi to mówisz?! Ty, z która niemal się rozwiodłem, bo za nic w świecie nie chciałaś mieć dzieci?!
- I nadal nie chcę! Traktuję to jako eksperyment naukowy!
- Tak? Kosztem tego zwierzaka?
- Nie nazywaj go tak!
- A jak?! Sama go tak traktujesz!
Przysłuchiwałeś się tej rozmowie udając, że śpisz. A więc jednak cię dorwali. Ostatnie, co pamiętałeś, to, to, że było ich kilkudziesięciu, biłeś, gryzłeś, drapałeś, ale nie miałeś szans. Uderzyli cię w głowę i obudziłeś się tutaj.
Chcieli wyprać ci mózg, ale najwyraźniej im się to nie udało. Teraz musiałeś tylko udawać, że im się to powiodło, wyhodować pazury, przefarbować włosy i wrócić do Dzielnicy. Przecież ktoś tam musiał jeszcze zostać, chociażby z młodszych chłopców. Tęskniłeś za Szefową, za jej czułymi dłońmi, delikatnymi ustami.
***
- Pani doktor, czy mogłaby pani przybliżyć naszym czytelnikom podstawowe założenia programu „H”?
- Ależ oczywiście. Pierwotnie wiadomości o nim nie były rozpowszechniane, ze względu na pewną jego kontrowersyjność, teraz jednak nie stanowi to żadnych trudności. Program „H” miał na celu likwidację slumsów, które stały się zmorą naszego społeczeństwa. Zamieszkane były one przede wszystkim przez osoby małoletnie, nie ukrywajmy średnia długość życia wynosiła tam 18 lat. Chcieliśmy pomóc tym dzieciom, niestety nie mogliśmy liczyć na ich dobrowolną współpracę. W końcu dwa lata temu doktorowi Strawganzie, przy mej pomocy, udało się wynaleźć technologię H. Najprościej i najkrócej mówiąc polega ona na hibernacji i, podczas tego stanu, manipulacji w sferze psychiki pacjenta. W tym wypadku chodziło o usunięcie niewłaściwych wzorców zachowań i wspomnień oraz zastąpienie ich nowymi, prawidłowymi.
- Podobno obudzono już pierwszego chłopca?
- Tak. Mieszka u mnie. Jestem naprawdę dumna – wszystko wskazuje na to, że nam się udało.
- A nie boi się pani?
- Czego?
- Z moich źródeł wynika, że to Błękitny Motyl – Król Dzielnicy. Mało jest osób na świecie, które mają tyle istnień na sumieniu.
- To BYŁ Błękitny Motyl. Teraz nazywa się Jarek i z Ulicą nie ma nic wspólnego. Poza tym nawet gdyby chciał mnie skrzywdzić nie byłby wstanie – półtoraroczna hibernacja poważnie osłabiła jego mięśnie.
- Czyli nie ma mowy i jego rzekomej nadludzkiej sile?
- Niech pan nie będzie śmieszny! Wydawało mi się, że jest pan wystarczająco dorosły, żeby nie wierzyć w te bajki!
- Nie zaprzeczy pani jednak, że w czasie pojmania go zginęło dwunastu osów, a kolejnych kilkunastu zostało poważnie rannych.
- Miał tam przewagę terenu oraz broń. Zresztą nic już nie pamięta z tamtych czasów. Jest zwykłym nastolatkiem.
Rozmowa toczyła się dalej, ale już nie słuchałeś. Zboczyła na tematy bardziej naukowe całkowicie dla ciebie niezrozumiałe. Leżałeś wyciągnięty na tym samym łóżku i wpatrywałeś się w sufit. Był zupełnie płaski i biały. Jakże inny od tobie znanych. W Dzielnicy sufity bywały fascynujące, każdy poplamiony, z wielobarwnymi naciekami. Podobnie ściany, których topografia potrafiła oderwać cię od rzeczywistości na długie godziny.
Tęskniłeś za tym.
Za Tą Stroną. Za Dzielnicą. Za Ulicą. Za Firu. Za Szefową.
Tęskniłeś.
***
Wolny Rynek! Poruszyłeś ustami w takt tego miana. On to zauważył. Powoli zamknął oczy. A więc widział, zrozumiał, poznał. Zamrugałeś szubko dwa razy. On odmrugnął i spojrzał w lewo. Potem rozejrzał się i podszedł do was.
Najwyraźniej znał Kobietę, bo przywitali się dość serdecznie. Jej mówił po imieniu, ciebie nazywał „naszym małym bohaterem”. Tutaj miał jakieś imię i Kobieta go używała. W dzielnicy nazywaliście go Wolnym Rynkiem. Jego ulubionym powiedzonkiem było „jest popyt, jest podaż”. Załatwiał pracę po Drugiej Stronie. Był paserem. Handlował bronią. Był wolnym strzelcem, ale uznawał zwierzchnictwo Szefowej i twoje. Gdy ktoś próbował was obalić donosił na niego.
Informacji miał zawsze wiele, choć ustępował Firu. Był waszym szpiegiem w ONZ-cie. Choć nigdy nie ukrywał, że działa na dwa fronty i opowie się po stronie silniejszego ufałeś mu na swój sposób, wiedziałeś, że dopóki on będzie mógł na tym zarobić pomoże ci.
Wolny Rynek znał zasady Drugiej Strony, bez trudu pływał w tej zupie aż gęstej od konwenansów. Urodził się i wychował na Pograniczu, więc gdy zdobył szacunek po obu stronach stał się kimś cennym. I z wolnorynkową skutecznością dokładnie z tego korzystał.
Zawsze powtarzał, że Dzielnica to Wolny Rynek niemal doskonały tylko przeskalowany względem biedy i dlatego wynaturzony. Wolny Rynek do Wolnego Rynku niemal się modlił. Religia równie dobra jak każda inna, a dużo lepsza od takiego Socjalizmu – członkowie ich sekt składali ofiary z dżi (nazywali ich bodajże kapitalistami). Żyli na Skraju. Skraj to najbiedniejsza część Dzielnicy. Wolny Rynek nigdy się tam nie zapuszczał.
A teraz stał przed tobą i od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia rozmawiał z kobietą. Patrzył na ciebie i z wyglądu nie dałby ci więcej jak piętnaście lat, choć doskonale wiedział, że kiedy cię zamrażali miałeś skończone siedemnaście, a teraz, niech bogowie mają cię w opiece – dziewiętnaście, a więc ze wszech miar jesteś dorosły.
- Postanowiłam, że pokażę mu gdzie pracuję, może sobie coś przypomni, bo biedaczek po tym uderzeniu w głowę nic nie pamięta.
- To mnie pewnie też nie pamiętasz, co? – Zapytał cię – jestem Marcin. – Drgnęło mu lewe ucho – potem cię znajdę.
Więc gdy cicho wyszeptałeś:
- Jarek – grałeś dalej, całą duszą i ciałem całym. Spojrzałeś tylko w górę, lekko z ukosa – ściema na maksa.
Podbiegł do was jakiś młody mężczyzna w białym kitlu. Rozmawiał z Kobietą, mówił szybko, jąkał się – widać, że zdenerwowany. Kobieta też natychmiast się ożywiła.
- Zajmiesz się nim? – Zapytała Wolny Rynek.
- Oczywiście, czemu nie? I tak zawsze miałem lepsze niż ty podejście do dzieci – mrugnął.
O tak, miał. Od tyłu. Taki Mysza, to miał ledwo dwanaście lat. Mańkut miał osiem. Z Jurgą zaczął, gdy tamten miał lat dziesięć. Ale przyznać trzeba Wolnemu Rynkowi, że Jurgę kochał.
Owszem Wolny Rynek sypiał z Szefową, ale bardziej dla świętego spokoju i wynikających z tego korzyści. Och, nasłuchałeś się od Szefowej o Wolnym Rynku. Nie było tam zbyt wiele dobrych rzeczy.
Położył ci rękę na ramieniu i poprowadził między wysokie szklane kolumny.
- Wiesz ile minęło czasu? – Zapytał.
- Nie.
- Półtora roku.
- Mam dziewiętnaście lat? – Nie mogłeś uwierzyć. Dziewiętnaście. A więc: dorosły.
- I tak wyglądasz na piętnaście.
- Też prawda – spojrzałeś w szklany słup. Targnął tobą dreszcz, wciąż nie mogłeś się przyzwyczaić.
- Wiesz, co chcieli ci zrobić?
- Wyprać mózg. Ale im nie wyszło.
- Nie tylko wyprać. Ale też wsadzić ci do niego coś innego, żebyś się stał kimś innym.
- Ale im nie wyszło.
- Starałem się. Od samego początku, jak tylko wpadli na ten pomysł, wkręciłem się, żeby tylko im przeszkodzić. Dorwali was wszystkich. Jurgę też – podszedł do jakiegoś słupa i przyłożył do jego gładkiej powierzchni dłoń. Poprzez błękitnawy lód przebijała młodzieńcza twarz Jurgi.
Szefowa twierdziła, że musicie być braćmi, tak do siebie byliście podobni. Z tym, że Jurga wyglądał jak anioł, a ty jak diabeł. Jurga był królem drugostronnych kasyn. Orientował się doskonale w pozadzielnicznej topografii. To tam wypatrzył go Wolny Rynek.
Tuż obok dostrzegłeś zamarzniętą Jule. Dreszcz cię przeszedł, struchlałeś. Nigdy nie potrafiłeś z nią porozmawiać. Umiałeś rozmawiać z mężczyznami, szczyciłeś się tym, że uwiedziesz każdego. Z kobietami nie było już tak łatwo. To, co działało na mężczyzn, kobiety najwyżej odstręczało. A przy Jule… Przy Jule nawet odezwać się nie potrafiłeś.
A teraz tkwiła zawieszona w bryle lodu, którego delikatny błękit doskonale podkreślał jej urodę. Jule była piękna, choć w zupełnie inny sposób niż ty. Ty byłeś Błękitnym Motylem. Oszałamiałeś, uwodziłeś. Ona była Zieloną Ćmą. Przemykała bokiem, ukradkiem, fascynowała, więziła zmysły.
Szefowa ci ją przedstawiła. Już wtedy nie mogłeś wykrztusić z siebie słowa. Powiedziała, że pasujecie do siebie: Błękitny Motyl i Zielona Ćma. Ale ty milczałeś i Jule też milczała. Nie wiedziałeś, co robić, dawałeś się więc głaskać Szefowej, drapać za uchem.
A potem potrafiłeś snuć się całymi dniami po Dzielnicy szukając błysku światła w zielonych skrzydłach, tych włosach pod kolor oczu dobranych. A gdy tylko dostrzegłeś – przechodził cię dreszcz, uciekałeś po to tylko, żeby potem znów tracić dni na poszukiwania.
- Z czego to? – Popukałeś w walec.
- Mam cię męczyć wzorem chemicznym?
- Ale twarde?
- Twarde. Najtwardszy szit jaki można dostać.
Zamyślony spojrzałeś w głąb hali. Wszędzie tak samo. Las. Puszcza. Najstraszliwsze z więzień.
- Znajdziesz mi jakieś ustronne miejsce?
- Po co ci?
- Muszę popracować nad kondycją – spojrzałeś mu w oczy.
Wzruszył ramionami:
- To jest dobre. Sekcja F, nikt tu nie zagląda, bo to najświeżsi. Chyba im nawet nie zaczęli grzebać we łbach. Niby stosunkowo blisko wejścia, ale nikt tu nie wchodzi. Tylko się nie zdziw, jak się natkniesz na jakąś gzącą się parkę – uśmiechnął się krzywo. Nie odwzajemniłeś grymasu. Po co. Przekazywał ci informację, ty przyjmowałeś ją z chłodną obojętnością. Inaczej mógłby zażądać zapłaty.
Przychodziłeś codziennie, bo cóż miałeś robić. Kobieta postanowiła, że do szkoły pójdziesz od nowego roku szkolnego. Nie wiedziałeś, dlaczego – czytać i pisać umiałeś zawsze, z liczeniem też ci szło całkiem nieźle. Skoro i tak nawrzucali ci do głowy całą masę różnych rzeczy, to nie mogli dodać wyższego wykształcenia? Mimo wszystko nie potrafiłeś ich zrozumieć.
Przychodziłeś codziennie. Wchodziłeś między przezroczyste kolumny, odpowiadałeś na uśmiech Jule i zagłębiałeś się w szklany las.
Znalazłeś tam Kamę. Na Ulicy wszyscy wiedzieli, że jeśli Błękitny Motyl spotka Kamę, to najlepiej uciekać na Drugą Stronę. Byłeś dumny z tej waszej nienawiści, bo w Dzielnicy była największą. Podsycając ją kopałeś w tworzywo.
Z początku ból obezwładniał, osuwałeś się na ziemię dysząc ciężko. Ale wiedziałeś jedno – póki nie wyhodujesz paznokci, póki siły nadludzkiej nie odzyskasz, póty nie staniesz się na powrót Błękitnym Motylem.
Któregoś dnia przyszedłeś i zobaczyłeś, że kolumnada jest pusta. Już od rana czułeś, że coś się wydarzy, taki ucisk w żołądku, jak przed większymi łapankami, zawsze tak miałeś, że potrafiłeś przewidzieć, co Druga Strona planuje. To była jedna z rzeczy, które zaskarbiały ci szacunek.
Tylko zorientowałeś się, że Jule zniknęła rzuciłeś się na poszukiwania Wolnego Rynku. Jeden z asystentów powiedział, że go strasznie przybił wypadek w sekcji F, która jemu przecież podlegała i zapewne poszedł do Metalgradu.
Och! O Metalgradzie już się zdążyłeś nasłuchać! Nigdy tam nie byłeś, ale pub miał opinię największej mordowni w mieście, jeśli w ogóle nie w kraju. Kładła się ona wielkim paradoksem na obrazie ludzi knajpę odwiedzających – sami offowi literaci, głównie pociotki słynnego OGLASia, o którym nawet po Tej Stronie słyszeliście. Z tego co słyszałeś byli to ludzie nadzwyczaj wręcz spokojni, unikający dragów i w niektórych, ekstremalnych przypadkach nawet niepijący. Ale Metalgrad miał opinię mordowni. Dlaczego?
Bo łamali jeden jedyny zakaz w tym mieście powszechnej szczęśliwości. Słuchali TEGO. Jedynej naprawdę zakazanej rzeczy. Słuchali ostrej muzyki. Za każdym razem, gdy Wolny Rynek o pubie wspominał na twarz wpływał mu wyraz rozmarzenia:
- Oni tam mają muzę z drugiej połowy XX wieku, czujesz to? Wszystko, wszystkie absolutnie zakazane kapele!
Rzuciłeś kilka nazw. Wolny Rynek tylko się uśmiechnął i wymienił kolejnych kilkanaście, naprawdę mało znanych. Wtedy postanowiłeś, że tam pójdziesz. Ale oczywiście jeszcze nie teraz, nie jako krótkowłosy łachmaniarz w nie podartych spodniach – jeszcze na tyle się szanowałeś.
- Gdzie? – Warknąłeś na starszego mężczyznę. Ulica nie uczyła szacunku do starości, tam ty byłbyś już stary.
- Wodna 4-
Chciał dodać coś jeszcze, ale ty już biegłeś łapiąc kurtkę.
Dysząc ciężko zatrzymałeś się przed tablicą z planem miasta. Czułeś się, jakbyś miał zaraz wypluć płuca. Nigdy nie byłeś tak słaby. Owszem udało ci się usprawnić mięśnie, ale z regulacją oddechu wciąż nie mogłeś sobie poradzić.
Wodna…, Wodna… Gdzie to jest… Gorączkowo szukałeś krótkiego słowa w plątaninie ulic. Jest! Jakaś stara dzielnica. Paradoksalnie całkiem blisko… Wystarczy, że przejdziesz na tyły kompleksu wysokościowców Centrum Badania Technik Hibernacyjnych, potem wyjdziesz z zamkniętej Dzielnicy Medycznej… Gdzieś tu miałeś przepustkę… Szlag!, zgubiłeś. A co tam, najwyżej uwiedziesz strażników.
Pomiędzy wieżowcami hulał wiatr tak zimny, że ścierpły ci ręce. Próbując je rozetrzeć wyłoniłeś się na drogę dojazdową. Normalnie w takiej chwili poprawiłbyś makijaż. Teraz przeczesałeś tylko dłonią sięgające uszu włosy i z obrzydzeniem przesunąłeś dłonią po twarzy. W szklanej tafli ściany najbliższego budynku spojrzałeś sobie w oczy. Tylko one pozostały takie jak zawsze – błękitne. Ku swej zgrozie odkryłeś, że masz dość ciemną karnację, a nie ukryty pod warstwą pudru zarost prześwituje przez skórę. Wyglądałeś w swoim mniemaniu obrzydliwie, jak…, jak mężczyzna, a nie jak Błękitny Motyl.
Bo Błękitny Motyl uwodził swoją hermafrodytycznością, kobiecą delikatnością, męską siłą i uniwersalnym pięknem. Źle się czułeś tak jednoznacznie zamknięty w ramy płci. Ale już niedługo, pocieszyłeś się. Tylko włosy ci odrosną, tylko złapiesz jakieś kontakty. I wrócisz do Dzielnicy. Znów będziesz królem. Znów będziesz Błękitnym Motylem.
Strażnikami okazały się kobiety. W pierwszej chwili spanikowałeś. Ale wiedziałeś, że musisz się stąd wydostać. Wszak chodziło o Jule. Wiedziałeś na pewno, że ich nie oszołomisz, więc cóż ci pozostawało? Instynkt macierzyński, szepnęła nietwoja pamięć. CO?!, krzyknąłeś dawny ty. W Dzielnicy nie było innych niż Ulica matek. Ona była jedyna, a był instynktem zabijania jej instynkt.
Po chwili już wiedziałeś, co masz robić. W końcu byłeś synem asystentki dyrektora Centrum Badania Technik Hibernacyjnych. Jeszcze raz się sobie przyjrzałeś – duże oczy, duże usta. Niepokój na wychudzonej twarzy – już są twoje.
Podszedłeś do nich i uśmiechnąłeś się nieśmiało. Cienka była na Ulicy granica między niewinnością a wyuzdaniem, ale ty znałeś ją doskonale i potrafiłeś kroczyć po dowolnej ze stron.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, jak się nazywasz? – Zapytała cię wyższa ze strażniczek. Była dość ładna, ale na pewno nie tak piękna jak Jule, albo ty.
- Jarek Mirciszewski…
- Aa! Syn pani doktor?
- Mhm – dodałeś jeszcze trochę gorliwości. Mmm…! Mistrzostwo świata!
- No to proszę bardzo – podniosła szlaban.
- Chwileczkę! A przepustka? – Z niewielkiego kostkowatego budynku wyszła druga ze strażniczek.
- No bo właśnie… - wyglądałeś, jakbyś się miał zaraz rozpłakać. Na Szefową to działało.
- Tak? – Zapytała pierwsza z nich gniewnie spoglądając na koleżankę. Tamta tylko wzruszyła ramionami: no co?
- No… Zgubiłem ją… I… ale przecież poproszę mamę, żeby mi wydali nową, to nie problem, prawda? – Spojrzałeś tej przyjaźniejszej w twarz z nadzieją w oczach. Jeszcze chwila i same rzucą ci się w ramiona.
- Jasne, że to nie problem. Ale masz przy sobie jakiś dowód tożsamości?
- Mhm – wyciągnąłeś jakąś legitymację, która miała tymczasowo zastępować kod na karku, którego jako mieszkaniec Dzielnicy oczywiście nie miałeś.
- OK. Możesz iść – zwróciła ci plastikową kartę.
- A… a nie przechodził może tędy Marcin Razumirski? – Zapytałeś.
- A po co ci on? – Warknęła ta podejrzliwa.
- No bo mama prosiła- nawet ta przychylniejsza krzywo na ciebie spojrzała – błąd, błąd, błąd! w jednej chwili zrozumiałeś. No bo po co Kobieta miałaby wysyłać ciebie? Poszedłby któryś z asystentów lub ochroniarzy.
Koś inny zająknąłby się i uciekł. Ale nie ty. Ty królem Dzielnicy byłeś, mistrzem aktorstwa.
- Siedzę tam całymi dniami i się nudzę. I mama powiedziała, żebym poszedł na miasto i kupił sobie jakąś książkę, a przy okazji poszukał Marcina, to znaczy doktora Razumirskiego i- taka niewinność z twojej twarzy wyzierała, że uwierzyły natychmiast.
- Przechodził tędy jakiś czas temu – powiedziała wyższa podnosząc szlaban.
Za róg odszedłeś powoli i rzuciłeś się biegiem. I tak przez nie masę czasu straciłeś. Po chwili byłeś na miejscu.
„METALGRAD” głosił dumny napis nad drzwiami i witryną. Przypominał ci słowo „Stalingrad” wymawiane twardo przez lektora w trailerze wojennego filmu. W tym słowie była potęga i duma. Metalgrad. Jakaś siła nieziemska w nim drzemała, jakiś imperializm wszechpotężny. Aż ogarniało dusze drżenie, aż się ciało wyprężało na baczność. Każda stalowa litera była jak uderzenie młota. Nity wielkie – jak armatnie wystrzały.
Nawet ogromnej witryny szyba wydawała się potężną i nie do przejścia barierą. Za nią, na rozmaitych postumentach poustawiano nagrody literackie i gitary. Pchnąłeś drzwi, rozklekotał się wiatrowy dzwonek. Rozejrzałeś się szybko. Przy barze samotnie siedział Wolny Rynek, barman apatycznie wycierał szklanki. Jedną z lóż zajmowała spora grupka osób. Jedna z nich stała na stole i perorowała zawzięcie:
- No nie! Ja się absolutnie nie zgadzam, to jest Metalgrad, do cholery! Niedługo, to nam we własnych domach zabronią palić! Pierdoleni faszyści! – Dziewczyna miała we włosach błękitne pasemka, podobnie jak reszta towarzystwa. Automatycznie pozdrowiłeś ich skomplikowanym gestem. Odpowiedzieli tym samym, ale dłonią prawą – tak witali się Przyjaciele z Drugiej Strony. Na całe szczęście nie zauważyli, że użyłeś nie tej dłoni. Nie było by dobrze gdyby odkryli, że lewą się witasz, jak Dzielnicy mieszkańcy.
Paczkę papierosów ci rzucili. Delikatnie w spód pudełka uderzyłeś i w ustach twoich wąski papieros wylądował. Mężczyźnie zwędzoną zapalniczką – zippo zabytkowym - podpaliłeś.
- No nieźle! Odważny jesteś! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tu zanim zdążysz go spalić przysłali oddział osów – zauważył barman prewencyjnie pod kontuar butelki z co cenniejszymi alkoholami chowając. Nie, żeby się bał strzelaniny – po prostu trudno znaleźć osa, który pogardzi Johnnym Walkerem. Darmowym Johnnym Walkerem.
Przy barze usiadłeś, pod brodę kolana podciągnąłeś, taki już zwyczaj miałeś. Czekałeś na osów. Nie chciałeś zaczynać rozmowy z Wolnym Rynkiem, w sytuacji, gdy zaraz zostać przerwana mogła. Aż mdliło cię z o Jule niepokoju, ale wiedziałeś, że musisz się uspokoić. I tak nie mogłeś zdenerwowania okazać – wtedy Wolny Rynek, czy inny ktokolwiek mógłby to wykorzystać.
Nie zdążyłeś spalić nawet połowy papierosa, gdy dzwonek wiatrowy rozklekotał się znowu. Zamiast oddziału opancerzonych osów jednak do pubu wpadł grubawy po czterdziestce policjant i dwóch młodych, na praktykach pewnie. Do ciebie podeszli.
- Chcesz mnie przerznąć? – Zapytałeś zanim się odezwać zdążyli.
- Coo…?
- No pytam się kochany, czy chcesz mnie przerżnąć. Bo jak tak, to… - uśmiechnąłeś się z rozmarzeniem.
Tamtych zamurowało po prostu. A offowi literaci w loży chwycili za notesy, autor najgorszego opisu stawia wszystkim kolejkę.
- No to jak będzie…? - Zamruczałeś wstając. Podszedłeś do niego, tyłem stanąłeś i głowę jego objąłeś – no to jak? Hmm… Lubię policjantów… seks z nimi jest taki ostry… - szeptałeś grubemu do ucha. A potem go w to ucho ugryzłeś. Do krwi.
- Auu! – Odskoczył, a ty kopnąłeś go w splot słoneczny. Zgięty niemal wpół złapać oddech próbował.
- A może któryś z was, chłopcy, chciałby się ze mną zabawić? –Spojrzałeś zachęcająco na praktykantów. Rzucili się do ucieczki, ale z rozbawieniem pewnym zauważyłeś, że zawahał się ten po lewej.
Jedyny pozostały policjant własne oddech odzyskał i chciał uciec. Za kołnierz go złapałeś i przyciągnąłeś do siebie:
- No to jak staruszku, chcesz mnie przerżnąć?
Choć zapewne wszystkich sodomitów najchętniej by powywieszał to twój pocałunek odwzajemnił z chorobliwą wręcz gorliwością, tym się przecież wszak szczyciłeś – z annakastyka zrobiłbyś gwałciciela. Z trudem go od siebie oderwałeś. Wyszedł z pubu jak pijany.
Barman gwizdnął z podziwem, choć przez całą te scenę z trudem powstrzymywał wymioty.
- Boże, barman, ty mi daj jakiej wódy, bo się zaraz zerzygam – wycharczałeś.
Czystej ci nalał i w stronę literatów spojrzał:
- Kto stawia?
- Moher!
Ukrywający pod beretem moherowym dready chłopak westchnął ciężko, ale nie protestował.
Podaną wódkę jednym haustem wychyliłeś. Mocny alkohol palił w gardło, uwielbiłeś to. Nie rozumiałeś kobiet – jak można chcieć się całować z facetem?! Zresztą, wszyscy mężczyźni tobie się tylko o przeleceniu cię myślącymi jawili.
- Rynek! – Syknąłeś. Powoli spojrzał na ciebie, na pół już był alkoholem zamroczony. – Co się stało w sekcji F?!
- Wszyscy, kurwa, wszyscy… bo jakiś idiota grzebał w oprogramowaniu, i wszystkich załatwił…- trochę bełkotał.
- Całą sekcję?! Co z Jule, kurwo, co z Jule?!
- Nie… całą…od…od Jurgi w dół prawie wszystkich… - z oczu popłynęły mu łzy.
- Oprzytomniej skurwysynu! – W twarz go uderzyłeś. – Co z Jule?!
- Jurga…
- Jebać Jurgę! Gdzie jest Jule?! Co zrobili z tymi, którzy przeżyli?! Gadaj kurwo, albo tak ci przyjebie, że się do końca życia nie pozbierasz!!!
- Wywieźli ich do Ośrodka…To pieprzona twierdza, nigdy się tam nie dostaniesz, a Jurga…
- Twój jebany Jurga nie żyje, niech to do ciebie wreszcie dotrze! I wytrzeźwiej, bo mi będziesz potrzebny! Muszę dostać konkretne informacje, dotarło?! Kurwo!
***
Dookoła ciebie wznosił się kanion stali i szkła. Ale powoli budynki stawały się coraz brudniejsze. Gdzieniegdzie pęknięta szyba załamywała odbicie. Jeszcze nie wyglądałeś, tak, jakbyś chciał. Ale przynajmniej włosy ci odrosły. Coraz bardziej znajome stawało się otoczenie. Ten Drugiej Strony fragment znał każdy mieszkaniec Ulicy. To było Przejście.
W każdym innym miejscu Dzielnica była dokładnie odseparowana od Drugiej Strony – najczęściej budynkami Pogranicza, ale i murem zwykłym, który władze postawiły. A to było Przejście. Zostawiono je gdyż każdy z 95% homoseksualistów z Rady Rządzącej miał tu takie lub inne interesy. Większości chodziło o tani seks z młodzikami, ale byli oczywiście i tacy, którzy kupowali broń lub narkotyki.
Najważniejszą z ulicznych zasad była ta mówiąca o tym, że z Procentowymi trzeba dobrze żyć. Ty nie chciałeś mieć z nimi nic wspólnego, wiec przygadałeś sobie Firu. Och, cóż to był za szatański układ – Firu zdobywał informacje – ty je sprzedawałeś.
Minąłeś walący się wieżowiec, kiedyś mieściła się w nim jakiejś potężnej organizacji siedziba – potem już tylko tani burdel dla tych, co nie mieli pieniędzy, by na Ulicy rozrywki szukać. Teraz jednak wionęło z niego pustką. Dziwne.
Aby przejść na teren Dzielnicy wystarczyło skręcić za starym wysokościowcem General Motors i oto otwierała się przed tobą perspektywa Ulicy. Szeroka, ale ciemna, bo stare kamienice chyląc się ku swemu przeznaczeniu na środku Alei Bojowników o Wolność zasłaniały słońce. Brudna, zaśmiecona, śmierdząca starym moczem i tanim alkoholem. Piękna w swej brzydocie. Jak to określił Mężczyzna? „Siedliszcze obrzydliwości”?
Ale przynajmniej tu o tym, kto był władcą nie decydowała płeć i orientacja seksualna tylko siła i spryt. Cóż, niektórzy woleli żyć po Drugiej Stronie, w Kraju Powszechnej Szczęśliwości. Ale bardzo niewielu, którzy zaznali dzielnicznego życia chciało wracać. Wolność, choć przypominała tu śmierć i ubierała się w kolorowe szmatki ladacznicy wciąż była Wolnością. Wciąż była fascynująca, wciąż wkradała się głęboko do umysłu i zapuszczała korzenie.
Próbowano ją wyplenić. Oczerniano ją na każdym kroku. Ale czyż najpowabniejszą istotą na świecie nie jest Wolność Złem jak winoroślą opleciona? Więc choć wypędzili ją z prawowitego dziedzictwa znalazła sobie nowe władztwo. Ustaliła nowe zasady. Choć zmuszona była złamać niektóre, tylko uroku śmiertelnego niebezpieczeństwa nabrała. Kochałeś swoją matkę Wolność, nawet Szefowej tak mocno nie kochałeś.
Zamiast jednak wkroczyć śmiało na Tę Stronę przystanąłeś zdezorientowany. Drogę zagradzała ci wysoka stalowa brama. Straciłeś całą zimną krew i w panice do niej podbiegłeś, cóż się tu stać mogło? Kilkoma szybkimi ciosami wybiłeś w metalu drobne wgłębienia, akurat takie, byś mógł wspiąć się na przegrodę.
Ostrożnie wychyliłeś głowę zza zwieńczonej drutem kolczastym bramy. Ulica… była jakaś inna. Pusta i zimna, jakiś chłód nieziemski na niej panował, rozpacz i beznadzieja. Gdzieniegdzie snuli się wychudli ludzie w podartych pasiastych ubraniach. Skojarzenie pierwsze twoje: filmy o II Wojnie Światowej, o koncentracyjnych obozach.
- Hej! Bachorze! Złaź stamtąd! Ale już! – Wrzasnął rosły żołnierz i pogroził ci automatem. Zszedłeś celowo udając dziecięcą niezdarność. Spojrzałeś na niego z niepokojem w wielkich błękitnych oczach.
- Cóżeś tam wlazł?! – Wydarł się na ciebie wojskowy, ale widać było, że mięknie.
- Ja-ja… się tak zastanawiałem, co tam jest po drugiej stronie, bo-bo ja tu przyjezdny jestem i-
- I nie wiesz takich rzeczy? Zabawny z ciebie dzieciak – to obóz resocjalizacji dla przestępców politycznych…
Przestałeś się dziwić, dlaczego Wolny Rynek nazywał ich faszystami.
- A co oni takiego strasznego zrobili? – Zapytałeś z zaiste dziecinną naiwnością.
- Tutaj to same najgorsze ścierwa mamy – sprzeciwiali się dziewięćdziesięciopięcioprocentówce.
Otworzyłeś z udawanego zdziwienia oczy szeroko:
- Jak tak w ogóle można…? Czemu ich nie zabijecie? – Miałeś cholerną ochotę prowokować.
- Ech… Przecież nie jesteśmy tacy jak oni, prawda? A widzisz, jaka silna jest ich propaganda? Nawet ciebie zdołali przekonać, że bylibyśmy zdolni do takiej zbrodni, jak kara śmierci – a tak naprawdę, to oni są jej największymi orędownikami!
Człowieku i ty w to naprawdę wierzysz? Wierzył. Więc był nieprzydatny dla społeczeństwa. Za to tobie jego śmierć sprawiła dziką przyjemność.
Następnego dnia pisali o tobie w gazetach: „ZWIĄZANY Z HAMASEM TERRORYSTA ZAMORDOWAŁ STRAŻNIKA.” Ale nie podali żadnych szczegółów. A przecież waliłeś jego głową o stalową płytę tak długo, aż jego mózg utworzył na niej abstrakcyjne malowidło. Dziennikarze nigdy nie potrafili docenić prawdziwej sztuki.
***
- Zrobisz coś dla mnie. – Stwierdziłeś po prostu.
- Doprawdy? – Wolny Rynek rozsiadł się na fotelu pod oknem i zapalił papierosa.
- Doprawdy. Bo bardzo zależy ci na tym co dostaniesz w zamian – pochyliłeś się nad nim i pod boki się biorąc pocałowałeś w usta. Potem krokiem nonszalanckim wróciłeś na łóżko, gdzie usiadłeś po turecku.
Sam dla siebie nie byłeś teraz atrakcyjny, ale taki nieumalowany bardzo przypominałeś Jurgę. A to na Wolny Rynek lep był niezawodny. Mężczyzna powoli się zaciągnął. Wiedział, że blefujesz, ale ta nadziei irracjonalnej odrobina, którą dał mu twój pocałunek…
- Czego chcesz? – Zapytał dym nosem wydmuchując.
- Błękitna farba do włosów, czarny lakier do paznokci, glany, skórzane spodnie i kurtka. Jakieś naszywki. Trochę blachy i jakiś łańcuszek. Dwa AMT Hardballer’y Longslide’y i masę amunicji. – Byłeś rzeczowy w ten znawstwo znamionujący sposób, który w magazynach wszystkich zapewniał zniżki 20%.
- Coś jeszcze?
- Odtwarzacz i Pidżamę Porno.
***
Zajechaliście najbliżej jak się dało. Ośrodek był dobrze ukryty w lesie, ale działało to w obie strony – ty też ukryć się mogłeś. Czułeś obcisłe jeansy doskonale sylwetkę twoją zgrabną podkreślające. Pogładziłeś dwa przytroczone do ud pistolety – długie lufy, stal nierdzewna, czarny plastik. Ta-ak. Cudo. Jeśli bóg istnieje to mieszka w twojej broni. Pod luźną obnaszywkowaną i błyszcząca stalą i chromem kurtką miałeś pas z magazynkami. Podobne miałeś na nogach. Szykowała się niezła strzelanina.
- Nie będziesz miał za mało amunicji? – Zapytał Wolny Rynek.
- A czym oni strzelają? – Zapytałeś – znaczy: na jakie naboje?
Wciągnął lornetkę i uważnie zlustrował snujących się wokół muru wartowników:
- To będzie chyba Heckler & Koch USP…
- Więc, czy się nie mylę, że strzela toto ustrojstwo czterdziestkami piątkami, tak jak moje Longslide’y?
- Chytre – mruknął Wolny Rynek, a ty z wyższością się uśmiechnąłeś.
- Idziesz? – Zapytał.
- Idę. A ty spierdalaj stąd, bo jak cię zobaczą to rozstrzelają – mrugnąłeś do niego.
- Jak chcesz przejść przez tę bramę?
- Przeskoczę – wzruszyłeś ramionami. Ostatni raz przejrzałeś się w lusterku. Znów byłeś Błękitnym Motylem, obcisłe spodnie mobilizowały nogi do biegu. Błękitne włosy, ostry makijaż, znowu miałeś pazury. Ta-ak. Oto ty. Oto Błękitny Motyl.
Nabrałeś powietrza i zerwałeś się do biegu.
***
Biegłeś. Kochałeś bieg. Bieg był definicją dzikiej siły, która w tobie drzemała zawsze. Znowu zabijałeś. Znowu byłeś Błękitnym Motylem. Z każdym wystrzelonym nabojem powiększał się uśmiech na twej twarzy. Zdawałeś się dzieckiem i to była broń twoja najstraszliwsza. Mięśnie znów wibrowały potęgą siły nadludzkiej.
Z dziką przyjemnością strzeliłeś w głowę przystojnego ochroniarza. Nienawidziłeś ich. Zniszczyli ci życie. Na co im to było? Co za różnica. Teraz się zemścisz. Pokażesz, że nie przełkniesz porażki, póki oprawcy swego życia nie pozbawisz.
Pamiętałeś. Wszystko pamiętałeś. Jak kogoś zabić tak, żeby cierpiał. I jak kogoś nie zabić sprawiając żeby cierpiał. „Pierdolony sadysta” powiedział kiedyś ktoś o tobie. Przekonał się potem ile w tych słowach prawdy było.
W Dzielnicy jedyną kartą przetargową było tak naprawdę okrucieństwo. A ty byłeś Dzielnicy królem. „Pan i władca tego siedliszcza obrzydliwości”, powiedział Mężczyzna. Nienawidziłeś go nawet bardziej od innych, bo urokowi twemu nie uległ. Z drugiej strony jako jedyny przez cały czas wierzył, że jesteś taki, jakim byłeś – może nie był aż taki głupi? Co za różnica. Teraz i dla niego już za późno. To Firu nauczył cię, jak wielu wspaniałych rzeczy można dokonać za pomocą gitarowej struny.
Och! Jak ty kochałeś ich cierpienie! Przypomniał ci się Miko. Miko był poetą i tym ci imponował. Mordował dla czystej przyjemności. Czasami też gwałcił małe dzieci. Rozwlekał potem trupy i opisywał to w swych wierszach. I jego kochanek i towarzysz nieodłączny, wiecznie posiniaczony, wiecznie obity – Ake. Robił zdjęcia dziełom swego mistrza. Szło to potem za ciężkie pieniądze na Drugą Stronę – bogatym zbokom zawsze brakowało rozrywki. Miko i ciebie chciał włączyć do tego interesu, ale ty byłeś dżi, więc być wiernym Szefowej byłeś zmuszony.
Cierpienie, ból, bezzasadna trwoga. Twój świat, twoje życie. To, co w Dzielnicy kochałeś, to, co Ulicy kwintesencją było. I ty. Błękitny Motyl. Na skrzydłach błękitnych jak niebo i twardych jak strach unosiłeś się widmem posępnym nad całym światem dzielnicznym.
Każdy po Tej Stronie o tobie słyszał. Każdy się bał. Każdy miał o tobie inne wyobrażenie, ale zawsze cię rozpoznawali – wiedzieli, że nie warto błagać o litość. Uwielbiałeś słuchać, jak konając w męczarniach jęczą o śmierć. Ale śmierć miała twoje oczy błękitne, twoje włosy pod kolor. Twoje serce twarde, ekstazę na pięknej twarzy. I dwa ciężkie Longslide’y w silnych dłoniach. A czarny pazur na spuście słuchał tylko ciebie. A ty byłeś okrucieństwa wcieleniem.
Mruczałeś tylko w Szefowej dłoniach, delikatnych i czułych, jaki i ty bywałeś, kiedy korzyść skinęła na ciebie palcem.
Cóż, jak mogłeś nie być Dzielnicy królem, skoro nikt nigdy cię nie zgwałcił? Owszem próbowali. Ale tylko do czasu. Zauważyłeś, że kiedy zabijasz zbyt wielu ludzi inni do ciebie nie podchodzą. A co to za rozrywka krzywdzić siebie?
Rzuciłeś się za róg i plecami do ściany przyciśnięty dyszałeś ciężko. Tyle śmierci dookoła. Tyle bólu w ich oczach. Tyle przerażonego niezrozumienia dla wyroków losu, co w twej osobie na nich spadł. Jest tyle sposobów, żeby doprowadzić się do stanu absolutnej ekstazy. Ale zabijanie było najlepszym z nich.
- Oooooochhh! – Jęknąłeś.
***
- Koszmary, koszmary, koszmarów cztery pary… - nuciłeś sobie jednocześnie licząc naboje: pięć, sześć - niedobrą wieść przynoszą razem z poranną rosą…Stój!
Dziewczyna zamarła.
- Puszczę cię wolno, jeśli powiesz mi gdzie są dzieciaki z Centrum.
- Nie ufam ci!
- Ależ, kochanie tu nie chodzi o to, czy mi ufasz, tylko o to, że to ja mam broń.
- Nic ci nie powiem!
- No to trudno – strzeliłeś bez mrugnięcia. Mózg ozdobił ścianę surrealnym bryzgiem. Szybko zmienić magazynki.
- Tej, same chore słowa, od których puchnie głowa…- jakież smutne musi być życie, kiedy nie pozwalają im słuchać Pidżamy!
- Boże!! To Błękitny Motyl!! – Wrzasnęła jakaś kobieta. Uśmiechnąłeś się makabrycznie. Trzy, cztery.
– Siedzę w bułgarskim centrum, centrum chujozy…
Wieść o tym, że ktoś robi rzeź w Ośrodku już musiała się roznieść, a więc gdzie oni mogą być? Piwnica!
- To już wszystko pracuje, pracuje i truje…Produkują wódkę, tak, dużo, dużo, dużo, dużo wódki…
Uwielbiałeś zabijać, to ostateczne udowodnienie swojej wyższości. Z każdym kolejnym ciałem na podłogę się osuwającym coraz bardziej przeistaczałeś się we wcielenie śmierci.
- Hej ty, który mieszkasz w niebie, proszę pożycz mi swój grzebień… Zero się zeruje z zerem…- sześć, siedem. Magazynek.
***
Longslide’y były ciężkie, ze dwa kilo każdy ważył. Ale to były Longslide’y, a Błękitny Motyl, tylko z Longslide’ów strzelał. W Dzielnicy większość zadowalała się lżejszymi pistoletami, lub zgoła zwykłą gazrurką. Ale nie ty.
Malutki, chudziutki, o twarzy małej dziewczynki z łatwością posługiwałeś się dwoma ciężkimi pistoletami. Kolejnym to było dowodem na twą siłę zgoła nadludzką, słynąłeś z której.
Longslilde jest piękny, jak i ty byłeś. Długi srebrny pistolet. Prawie dwadzieścia centymetrów lśniącej stalowej lufy, lśniącej jak chrom na Harley’u Dawidoffa. Uśmiechnąłeś się na wspomnienie wysokiego naturalizowanego Rosjanina. Z tego, co wiedziałeś po prostu jeździł po świecie swoim kapitalnym Harley’em, w którym zakochałeś się od razu. Czarny lakier i kilogramy chromu. Wtedy pokochałeś chrom. Zwiedzał. A przy okazji jak to ruski, tu coś przemycił, tam coś ukradł. Niby zwiedził kawał świata, a jednocześnie był taki naiwny!
Kupował ci lizaki. Za pierwszym razem naprawdę nie wiedziałeś, co zrobić. No, bo jak? Byłeś władcą Dzielnicy, miałeś uzasadnioną opinię kata i sadysty. W oczach wszystkich byłeś potworem, różnica tkwiła w tym, czy cię za to podziwiali, czy nienawidzili.
A Dawidoff… Dla niego dzieckiem byłeś tylko, milusim stworzonkiem, któremu można poopowiadać historie o „starych dobrych czasach”. Z początku byłeś absolutnie zdezorientowany. Nie byłeś dzieckiem. Byłeś Błękitnym Motylem. Przystawiłeś mu broń do głowy, a on tylko spojrzał na ciebie zdziwiony nic zgoła nie rozumiejąc zupełnie, o co ci chodzi.
Cóż, koniec końców kojarzył ci się z miłymi rzeczami – chromem, jedynymi otrzymanymi ze szczerego serca rzeczami, długimi, przynudnawymi opowieściami, które usypiały cię letnimi wieczorami.
Jego mózg zostawił trwałą plamę na brudnej ścianie twojego mieszkania. Nawet nie cieszyłeś się tak bardzo jak zwykle, kiedy musiałeś go zabić. Za każdym razem, gdy go sobie przypominałeś, coś kazało ci irracjonalnie wierzyć, że są na świecie ludzie, którzy nie myślą tylko i wyłącznie o seksie z tobą.
- Głupie – zganiłeś się wymieniając magazynek.
***
- Egzystencjalny paw, cały rękaw wkładam sobie w usta, egzystencjalny paw… - kopnięciem wyrwałeś z zawiasów drzwi. – Jest między nami gra, gra jak świat stara… Po ulicach znów biegnie nas spora zgraja… Takcy nikczemni i źli widzimy się na ekranach… Dookoła miłość się skorumpowała, dookoła świat jak pierworodny grzech, nie mówimy, żegnaj koniec cześć, bo po co?
W wąskim przejściu tłoczyło się co najmniej dwadzieścia osób.
- Naszych tajnych baz naloty dywanowe, dwie wieże z klocków padają nam do stóp…Nie wydłubiesz im oczu, nie wybijesz im zębów…- i wtedy ją zobaczyłeś. Miała zwyczajne, brązowe włosy, ale zieleń oczu była ta sama, tak samo więziła i fascynowała. Słowa piosenki zamarły ci na ustach.
- Motyl! – Szepnęła.
- Ćma! – Staliście naprzeciwko siebie. Znów nie wiedziałeś, co masz powiedzieć, zapomniałeś nawet oddychać. Ale to nie było już ważne. Znalazłeś Ćmę. Znalazłeś te oczy zielone.
- Bogowie, Motyl, myślałam, że-
Jęknąłeś cicho i ze zdziwieniem spojrzałeś na wystającą z twojego brzucha krzywo ściętą gazrurkę. Absurdalnie rozszerzonymi niezrozumieniem oczami spojrzałeś na swego mordercę. Natrafiłeś na pełnie nienawiści i bezmyślnego okrucieństwa oczy Kamy. A taki byłeś dumny z waszej nienawiści, bo na Ulicy była największą.
- Co ci tylko zostało? Twój strach, strach, strach… - dokończył nucić piosenkę.
Jak w zwolnionym tempie znowu spojrzałeś na Ćmę:
- Jule… Jule… Ja cię… Jule… – poruszałeś jeszcze bezgłośnie ustami. A potem runąłeś bezwładny w jej ramiona.
Czy ona się uśmiechała?

9 XI 2005 – 23 I 2006

W opowiadaniu wykorzystałam fragmenty piosenek Pidżamy Porno z płyty “Bułgarskie Centrum”
_________________
Silva hevsum
 
 
 
mała_mi 
Skryba


Wiek: 40
Dołączyła: 09 Sie 2006
Posty: 349
Wysłany: 2006-10-16, 19:09   

hmmmm mi sie osobiscie podoba...
_________________
fajna, ta kreska u gory, co nie :tanczy1: ?

blond to nie kolor włosów - to stan umysłu :zawstydzony:
 
 
batou 
Moderator


Pomógł: 55 razy
Wiek: 41
Dołączył: 11 Sie 2006
Posty: 11315
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2006-10-16, 22:45   

Rewelacja!! Asiu, to jest o niebo lepsze od "Bogożercy". Stworzyłaś strasznie wciągającą historię i pięknie namalowałaś scenerię, w której się odbywa.
Wiem, że zawsze czekasz na uwagi dotyczące formy więc ku Twojej uciesze (jak sądzę :mruga: ) znalazłem jeden błąd:
Cytat:
Ona była jedyna, a był instynktem zabijania jej instynkt.

Chyba powinno być tak:
Ona była jedyna, a jej instynktem był instynkt zabijania.

Do reszty nie mam uwag. Czekam na więcej :)
_________________
"Bo poza tym, że gubisz włoski to jesteś całkiem ślicznym facetem."

 
 
sirion 
Administrator

Pomógł: 7 razy
Wiek: 33
Dołączył: 25 Sie 2006
Posty: 2736
Skąd: Łódź
Wysłany: 2006-10-17, 19:05   

Ja sobie drukne i do poduszki poczytam, skoro takie dobre :) i jak, zeczywiście takie się okaze to kumpeli podeśle na maila :D
_________________
mateuszdomanski at hotmail.com
 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-18, 11:50   

malenstwo_84 nie rozpisałaś się ;P Nie ma nadzieii na jakiś no... konkretniejszy komentarz?

batou :wstydnis: dzięki, ja równiez Motyla bardzo lubię, choć np. składnia spotkała się z histerycznymi wrzaskami ze strony jednej z recenzentek ;P Co to inkryminowanego zdania - własnie składnia (niemiecka, podnosi stl, no i pasowała mi do tej historii, wydaje mi się, ze nadaje narracji nieco oderwanego od brudnej rzeczywistości charakteru) powoduje, ze jednak "Ona była jedyna, a był instynktem zabijania jej instynkt." musi zostać, tak jak jest. Jednak przeczytam jeszcze kiedyś "Motyla" tak porządnie i po raz kolejny poprawię - kwestia składni nastręczyła mi miejscami sporo kłopotu, ale najwyraxniej jest dobrze.

sirionJesli mogłabym prosic o wstrzmywanie się z tym rozsyłaniem na maila - wolałabm, gdybyś poprostu pdał linka na to forum, lub na www.forums.cjb.net/blackmagic.html

Dzięki za wszystkie komentarze


M
_________________
Silva hevsum
 
 
 
sirion 
Administrator

Pomógł: 7 razy
Wiek: 33
Dołączył: 25 Sie 2006
Posty: 2736
Skąd: Łódź
Wysłany: 2006-10-18, 20:26   

Nie ma sprawy :)

NIe no, ale poezyja twoja jest super, szczególnie podoba mi się "Daj mi śmieć"
 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-19, 09:41   

Dzięki sirion ;P
_________________
Silva hevsum
 
 
 
sirion 
Administrator

Pomógł: 7 razy
Wiek: 33
Dołączył: 25 Sie 2006
Posty: 2736
Skąd: Łódź
Wysłany: 2006-10-19, 09:51   

Ach nie ma za co :) A co do Motyla, dziwny sposób narracji, ale spodobał mi sie ostatecznie, co do składni opowiadania, to też dziwna, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko ok :) podobało mi się i tyle.
_________________
mateuszdomanski at hotmail.com
 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-19, 09:54   

To miło. A nie mógłbys się bardziej rozpisac, np a proos głównego bohatera? Wiem, ze jestem upierdiwa, ale naprawde lubię rozbdowane komentarze, w których coś tam się na wydziwia a propos ohaterów np. ... :wstydnis:
_________________
Silva hevsum
 
 
 
sirion 
Administrator

Pomógł: 7 razy
Wiek: 33
Dołączył: 25 Sie 2006
Posty: 2736
Skąd: Łódź
Wysłany: 2006-10-19, 09:57   

oki, ale później, bo teraz pędze na autobus.
_________________
mateuszdomanski at hotmail.com
 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-19, 10:04   

ok. :P
_________________
Silva hevsum
 
 
 
batou 
Moderator


Pomógł: 55 razy
Wiek: 41
Dołączył: 11 Sie 2006
Posty: 11315
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2006-10-19, 10:07   

Hadrian Nabokov
Mam jedno pytanie. Skąd inspiracja? Fanfic do Bebopa napisałaś po wysłuchaniu jednego z kawałków Metalliki "The Four Horseman", a w tym opowiadaniu widzę wpływ różnych książek i filmów. Nie powiem jakich. Chciałbym, żebyś to sama zrobiła :)
_________________
"Bo poza tym, że gubisz włoski to jesteś całkiem ślicznym facetem."

 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-19, 10:15   

to generalnie... "Człowiek demolka" i "Szkoła " Dukaja, chociaż "Szkoła" wyszła w praniu ;P
_________________
Silva hevsum
 
 
 
batou 
Moderator


Pomógł: 55 razy
Wiek: 41
Dołączył: 11 Sie 2006
Posty: 11315
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2006-10-19, 10:24   

O Szkole też pomyślełem, ale pachniało mi to trochę "Danny The Dog" i z lekka "Evangelionem" ;)
_________________
"Bo poza tym, że gubisz włoski to jesteś całkiem ślicznym facetem."

 
 
Hadrianka 
Znikopis


Pomogła: 18 razy
Wiek: 35
Dołączyła: 07 Wrz 2006
Posty: 7364
Skąd: Poznań
Wysłany: 2006-10-19, 10:40   

oj, nie, evangeliona jeszcze wtedy nie znałam, a "Danny The Dog"? co to? chyba nie kojarzę..
_________________
Silva hevsum
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Link do Shoutbox

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group