Wysłany: 2011-11-02, 22:50 Rothfuss Patrick - Imie wiatru
Imię wiatru Patrick Rothfuss
Proza Rothfussa wciąga. Zapoznając się z kilkoma tylko rozrzuconymi fragmentami drugiego tomu, nie mogłam się powstrzymać i nie rzucić do pochłaniania początku. Tak właśnie: pochłaniania. I wszystko byłoby ok, gdyby nie parę mankamentów. W Imieniu wiatru są trzy poważne kuchy, ale jedna boli najbardziej: główny bohater. Od początku wiadomo, że będzie Mary Sójem. Cóż, nie lubię czytać o osobach zwykłych/przeciętnych i nie dziwię się, że Rothfuss nie chciał o takich pisać. Jakoś do połowy książki jest jeszcze w miarę i kolejne dowody geniuszu Kvothe'a wywołują wzruszenie ramion i przewrócenie oczyma. Gdzieś w okolicach 530 strony jednak: pałka zdecydowanie się przegła. Ja rozumiem, że narracja jest pierwszoosobowa, więc skupiamy się na losach bohatera. Ja rozumiem, że on jest wyjątkowy. Ja rozumiem nawet, że jest cokolwiek zadufanym w sobie dupkiem (z tej furtki Rothfuss niestety nie skorzystał), ale do ciężkiej cholery, za połową tej książki jedynym sensem dochodzenia do pewnych wydarzeń jest pokazanie jaki bohater jest zajebisty, a sensem istnienia bohaterek jest zakochiwanie się w nim. Nawet w "Harrym Potterze" takie rzeczy były subtelniejsze! Na szczęście po chwilowym kryzysie, robi się znośniej, ale wciąż Kvothe jest tak zajebisty, że aż się niedobrze robi.
Druga bolączka, to fakt iż Rothfuss bierze różne mitologie i religie - co nie dziwi, mamy w końcu do czynienia z fantasy - ale absolutnie w żaden sposób ich nie przekształca. Jeśli sądzicie, że Tehlu wam się z kimś podejrzanie kojarzy to poczekajcie na to subtelne zagranie w którym do pełni obrazka zabrakło właściwie tylko Ducha Świętego (choć języki ognia spływające z nieba były). I mit o Orfeuszu i Eurydyce też się pojawia. I pewnie gdybym była bardziej obcykana z mitologią wysp brytyjskich inne rzeczy też by mi się baaardzo kojarzyły. W debiucie można pewne rzeczy oczywiście wybaczyć, ale naprawdę, to są rzeczy, które ktokolwiek powinien Rothfussowi wytknąć dawno temu, bo są po prostu podstawowe. Psuje to na dodatek ogólne wrażenie, jakie sprawiają legendopodobne fragmenty powieści, które w innym wypadku były jej najlepszą stroną.
Trzecia rzecz? Cóż, Kvothe jest cyganem. Znaczy „romem”. Znaczy tym, no, Endema Ruh. To aż tak by mnie nie bolało, gdyby nie to, że cała powieść przepełniona jest niechęcią do szlachty. Jedyni szlachcice, którzy nie są totalnymi dupkami, to ci którzy starają się być jak najbliżej „ludu”, a i tych wypada troszkę ocyganić jak jest okazja. No bo wiecie, w okradaniu i okłamywaniu bogatych nie ma nic złego. Ble. W ogóle Kvothe jest tak zajebisty, że prawa moralne go nie dotyczą.
Ach, no i jest jeszcze Denna. Denna jest denna, ale panom pewnie się spodoba, bo nosi wszelkie cechy kobiety idealnej v 2.0. (kobieta idealna w wersji 1.0 to Auri). W ogóle wszelcy bohaterowie - poza Denną - są tylko tłem dla Kvothe'a, nakreśleni grubymi pociągnięciami stanowią właściwie zbiory stereotypów, tak jak Kvothe jest zbiorem wszelkiej zajebistości.
No ale ta książka ma chyba jakieś zalety? No, ma. Przede wszystkim, jak już pisałam, wciąga. Po dwustu stronach człowieka ogarnia przerażenie, że na drugi tom trzeba będzie czekać. Akcja toczy się powoli, Kvothe snuje swoją opowieść w niespiesznym tempie, nieszczędząc szczegółów, ale jednocześnie wzmaga to oczekiwanie na coś wielkiego (co jest zapowiedziane). Jest to też ładnie napisane, bez fajerwerków, ale i bez zupełnej przezroczystości języka, choć w dialogach metafory brzmią kiczowato.
Kolejnym wielkim plusem jest to, że autor jest z wykształcenia miedzy innymi chemikiem. To się czuje i to czuje bardzo na plus, bo magia w tym świecie nie tylko rządzi się wyraźnymi zasadami, ale są to zasady w rodzaju zasady zachowania masy i energii. Tak! Tak, Rothfuss, tym mnie pan kupił! W ogóle świat zdaje się ciekawy, niestety informacje o nim przemycane są bardzo skąpo. Dlatego nie wiem jak bardzo - i czy w ogóle - powinnam czepiać się rozpowszechnienia papieru i książek. W jednym miejscu Rothfuss wspomina wprawdzie o druku, ale ani słowa o tym, jaki papier jest w powszechnym użyciu.
Na plus idzie też fabuła, nareszcie coś w fantasy, co nie jest chodzeniem z polanki na polankę i tłuczeniem orków/smokowców/cholera wie czego. W skrócie: główny bohater po wielu ciężkich przeżyciach trafia na uniwerek i tam... cóż, chciałoby się rzec, żmudnie się uczy, ale nic z tych rzeczy, Kvothe jest przecież zajebisty do bólu zębów. Zamiast wkuwać do sesji, Kvothe zostaje Legendą. Nawet taka oczywista sprawa, jak opanowanie przez studenta całego materiału w jedną noc przedstawiona jest jako dowód na to, że zajebistość Kvothe'a nie zna granic. Jednak sam fakt istnienia magicznego uniwersytetu (nie, nie Szkoły Magii i Czarodziejstwa, bardziej Niewidocznego Uniwersytetu tylko na poważniej ) jest fajnym rozwiązaniem. Szczególnie jeśli opisy Rothfussowego Maiusa podejrzanie pasują do Maiusa w którym się studiuje.
Coś jeszcze...? Hmm... cóż, komu w takim razie "Imię wiatru" polecić? Każdemu kto lubi takie troszkę lepsze literacko czytadło. Albo w ogóle ma ochotę na książkę, która go wciągnie aż po pięty. Albo lubi książki dziejące się na uniwersytetach. Albo lubi nie-aż-tak-schematyczne fantasy. Imię wiatru bardziej przypomina powieści dla młodzieży, w guście na przykład Diany Wynne Jones (z tym oczywiście zastrzeżeniem, że Rothfuss DWJ do pięt nie dorasta). Nie nazwałabym książki Rothfussa wybitną, na razie nic mnie nie poraziło - choć porazić może, potencjał jest - ale czyta się świetnie, no i właśnie: jest potencjał, który mam nadzieję autor wykorzysta w dalszych tomach. Ogólne moje wrażenie z pierwszego - i na pewno nie ostatniego - spotkania z Rothfussem jest takie, że w okolicy pięćdziesiątki on będzie pisał naprawdę niesamowite książki.
Ocena: 4+/5
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach